Wstaję po piątej. Pierwsze kroki kieruję do kuchni, w czajniku gotuję wodę na kuchence gazowej. To ważne, że na gazowej, a nie na elektrycznej. Energia inaczej krąży. Kuchenka gazowa ma więcej wspólnego z ogniskiem, z którego korzystał nasz przodek, niż czajnik elektryczny.
Kiedy woda się zagotuje, to robię gotowaną kawę, dla Magdy i dla siebie. I herbatę TLI dla siebie, bo Magda jej nie lubi. Kawę (polecam Astrę w ramach patriotyzmu konsumenckiego) gotuję z cynamonem i imbirem. Gdy już trochę ostygnie, dodaję miodu. Kawę piję trzy razy dziennie, około godzin: 6.00, 11.30 i 16.30. Herbata TLI to połączenie tymianku, lukrecji i imbiru. Co do herbaty, to nie pijam czarnej i zielonej, bo nie nawadniają i nie rozgrzewają. Nie pijam też alkoholi i soków owocowych.
Jem natomiast zupy. Rano owsiankę, a na obiad rosół. Przyznam się bez bicia, że gotowania porządnej zupy nauczyłem się w wieku lat czterdziestu. Pocieszam się tym, że lepiej późno niż wcale. Porządny rosół wołowo-indyczy wymaga czasu. Zakup składników, przygotowanie, gotowanie, wekowanie to łącznie ok. 6 godzin. Wymaga też smaków: ostrego, słonego, kwaśnego, gorzkiego i słodkiego. Rezultat jest tego wart: osiemnaście litrowych słoików pożywnej i energetycznej zupy. Starcza na dwa tygodnie.
Po co to wszystko? Używając metafory motoryzacyjnej: nie widzę sensu wlewania do baku samochodu cieczy, która szkodzi silnikowi i nie pozwala dojechać do celu.
No właśnie, à propos celu. Gdy wspominam o swoich zasadach żywieniowych, to słyszę często argument: „i tak na coś musimy umrzeć, więc po co się napinać”. Moim zdaniem takie podejście to maskowanie własnego lenistwa i głupoty. Jasne, że Pani Śmierć w końcu przychodzi po każdego z nas. Pytanie, kiedy przyjdzie i co wcześniej będzie się działo? Mnie nie pociąga wizja umierania szybko na zawał albo latami chorując.
Elity pasożytnicze chcą, żebyśmy harowali do śmierci, czyli dosłownie pracowali, i zaraz po przejściu na emeryturę umierali. Inna opcja to taka, żebyśmy na tej emeryturze faszerowali się lekami.
Rozpisałem się przy porannej kawie. Powinienem jeszcze wyjaśnić, o co chodzi z tą śledzioną. Ano o to, że śledziona jest równie ważna jak serce, a biorąc pod uwagę, jak mało o niej się mówi, to nawet ważniejsza. Po szczegóły odsyłam do książek Anny Ciesielskiej „Filozofia zdrowia”, „Filozofia życia” i „Filozofia smaku”. Do know-how autorki przekonało mnie obok walorów zdrowotnych to, że jest ono śmiertelnym zagrożeniem dla przemysłu chemiczno-farmaceutycznego. Smacznego.
Rafał Górski
Artykuł pochodzi z najnowszego numeru „TS” (07/2018) do kupienia w wersji cyfrowej tutaj.